Nasza Księgarnia 2009
il. Joanna Zagner-Kołat
fragment:
(...) Zaczęło się niewinnie, od kociołka zupy z gwoździa. Rupert pochłonął go jednym haustem, czując niestety równie dojmującą pustkę w żołądku, jak przed przekroczeniem gościnnych progów baru. Przyglądał się, jak smoczyca-policjantka sprawnie zagląda we wszystkie kąty, wymiatając stamtąd zapomnianych gości i porzucone potrawy. Potem przeczytała Kartę Dnia, zamawiając dwa kilometry pieczonych ziemniaków i wiadro kompotu, a w końcu przysiadła do jego stolika, szepcząc teatralnie:
- W kącie, pod szafą, siedzi kamienny bączek. Udaje, że go nie ma. Myślę, że powinnam go aresztować…
To ona tak słodko pachnie. Jak ciasteczko, pomyślał, kiedy rozległo się brzęczenie i bączek przemknął przez salę, gasząc wszystkie świece.
- Moje zamówienie ceduję na Ruperta! - dał się jeszcze słyszeć głos policjantki i słodki zapach rozwiał się jak dym.
Zamiast nastrojowych świec, wnętrze baru rozświetlił blask jarzeniówek. Po błękitnej smoczycy oraz bączku nie było śladu, natomiast przed Rupertem piętrzyły się stosy apetycznie przyrumienionych ziemniaczków. Wie, co dobre, myślał z rozrzewnieniem tym większym, im stosy były mniejsze. Po pierwszym kilometrze zmalały na tyle, że dojrzał siedzących pod ścianą nieznajomych.
Było ich dwóch. Uderzająco zwyczajni, starali się na tyle wtopić w tło, że od razu zwracali na siebie uwagę. Szare ciężkie smoki, których czujne oczy zupełnie na pasowały do kolorowych koszulek z krzykliwymi reklamami. Coś jest z nimi nie tak, pomyślał Rupert, chociaż nie umiałby powiedzieć, co, nawet gdyby ktoś go o to spytał.
- Płacisz gotówką czy kartą? - Kelnerka zasłoniła mu widok.
- Za zupę już zapłaciłem… - Rupert przeszukiwał gorączkowo kieszenie, w których nie nalazł nic. Zupełnie nic. Nawet pilota. Gdzie on się podział, myślał w panice, podczas gdy kelnerka przyglądała mu się krytycznie. - To było zamówienie policjantki… - Wzruszył wreszcie ramionami. - Nie wiesz czasem, jak miała na imię?
- Zula… - Kelnerka sięgnęła po telefon. - Zaraz znów się z nią spotkasz… - dodała groźnie. - Chyba że zapłacisz…
- Wolę się spotkać. - Rupert rozjaśnił się na samą myśl. - Poczekam na zewnątrz… - Podniósł się ciężko. Ostatnich kilka ziemniaczków mrugało do niego zachęcająco, wiec wsadził je sobie do kieszeni, na czarną godzinę.
Odwracając się w stronę wyjścia dostrzegł, że dwa szare smoki zniknęły, nie dojadając nawet w połowie swoich dań. Podejrzane typy, pomyślał, człapiąc w stronę drzwi.
Powietrze było wyjątkowo rześkie, a noc bezchmurna. Rozejrzał się z zachwytem po czarnym niebie, próbując zliczyć księżyce, ale przemieszczały się tak szybko, że nie mógł za nimi nadążyć. Naliczył cztery zielone, trzy czerwone i siedem żółtych, gdy jego astronomiczne kontemplacje przerwał metaliczny głos:
- Jak zaraz nie wrócisz do domu, twój ojciec się wścieknie.
Pilot siedział w swobodnej pozie pod gigantyczną pokrzywą i polerował złącza. Jeszcze tego brakuje, żeby mnie pouczał, co mam robić, zirytował się Rupert, tym bardziej, że pilot miał rację. Wergiliusz bywał nerwowy, a stan jego nerwów pogarszał się zwykle w miarę wschodzenia księżyców.
Muszę poczekać na Zulę policjantkę, pomyślał, a pilot podniósł głowę.
- Nie musisz!
Czyta w moich myślach, przeraził się Rupert, podczas gdy pilot ciągnął monotonnie:
- Ona wciąż ugania się za bączkiem. Jedzie tu do ciebie jej szef. Ja na twoim miejscu…
- Wiejemy! - zdecydował w jednej sekundzie Rupert, rozglądając się za swoim wozem. - Gdzie smokowóz?!! - ryknął.
- No właśnie, gdzie? - Spojrzenie pilota omiotło zaparkowane przed barem pojazdy, z których żaden nie był ich własnością. - Mogę otworzyć inny… - zaproponował, stając od niechcenia przy sportowym modelu, z otwieranym dachem.
Zbliżający się odgłos policyjnej syreny skrócił wątpliwości Ruperta. Po chwili mknęli przez śpiące miasto, coraz dalej od nieprzyjemnego odgłosu, baru i kłopotliwych wspomnień.
- Odstawisz go na miejsce natychmiast, jak tylko wysiądę - sapał zdenerwowany Rupert. - Może nikt się nie zorientuje. A gdyby cię brali na spytki, udawaj głupka.
Wypadli już na przedmieścia. Kręta droga pod górę ginęła między skałami, księżyce migały jak w dyskotece, oświetlając co chwila inny odcinek, aż zagłębili się w las paproci – sygnał, że wkrótce dojadą na miejsce.
- Skąd wiedziałeś, że Zula nie przyjedzie? Jak to się stało, że gwizdnęli mój smokowóz? Przecież miałeś go pilnować! - We łbie Ruperta kłębiły się liczne pytania, na które życzyłby sobie natychmiast otrzymać odpowiedź, jednak snop światła z wieży laboratorium omiótł właśnie podjazd. - Zatrzymaj się! - zakomenderował. Dalsza droga była zbyt ryzykowna. (...)